Nazwa miejscowości z tytułu artykułu pewnie nie mówi Ci za dużo, ale nie może być inaczej skoro jest to miejsce dosłownie pośrodku niczego… a nie, przepraszam – w pobliżu jest wulkan. Ta historia nie będzie typową opowieścią, o typowym Erasmusie, bo sam wyjazd po prostu taki nie był.
Jestem Mateusz, student III roku Analityki Gospodarczej na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie i opowiem o kraju, który jest celem wielu wyjazdów urlopowych, ale nie tak bardzo upragnionym jeżeli chodzi o miejsce zamieszkania. Ja postanowiłem pójść pod wiatr i wyjechać na kilka miesięcy do tego wietrznego zakątka ziemi.
Jak do tego doszło… nie wiem
Dlaczego wybrałem akurat Islandię na miejsce mojego wyjazdu? Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć w prosty, jednoznaczny sposób. Decyzję podejmowałem typowo, jak na studenta przystało, czyli na ostatnią chwilę. Na pewno nie pomagał fakt, że na ostatni możliwy dzień złożenia dokumentów aplikacyjnych, przypadał również termin mojej obrony pracy inżynierskiej na innej uczelni.
Przyznam się, że na kilka dni przed deadlinem, nie miałem pojęcia o możliwości wyboru tego państwa jako miejsca wyjazdu, ale gdy tylko pojawiła się taka sposobność, długo się nie zastanawiałem. Chęć zobaczenia na własne oczy miejsc znanych z programów National Geographic, czy planów filmowych i serialowych (wystarczy wpisać w Google, ale to naprawdę imponujący zbiór) wzięła górę.
Po zakwalifikowaniu się na wyjazd pojawiły się pewne obawy, głównie w kwestii finansowej, ale z biegiem czasu ta decyzja nabierała jednak większego sensu. Głównym czynnikiem była długość semestru (3,5 miesiąca), gdzie przy konieczności nadrobienia sporej liczby przedmiotów na UEK-u, termin powrotu planowany na początek grudnia, rzucał duży promyk nadziei na to wyzwanie.
Sam semestr podzielony był na dwie, 6-tygodniowe części, z przerwą pomiędzy nimi. Niejako oznaczało to dwie sesje egzaminacyjne, ale po pierwsze, niektóre przedmioty kończyły się na wykonaniu projektu, a po drugie, dzięki temu ilość przyswojenia wiedzy na raz, była mniejsza. Tym zresztą charakteryzowały się też same zajęcia, nastawione na systematyczną naukę, z pracami grupowymi oraz pisaniem esejów „po godzinach”, a wykłady były po prostu żywą dyskusją porządkującą naszą wiedzę. Przedmioty, wyboru powiązane były głównie z zarządzaniem oraz szeroko rozumianym International Business. Jednym z ciekawszych doświadczeń były zajęcia, na którym tworzyliśmy własny start-up, który potem prezentowaliśmy, na wzór programu Dragons’ Den, „sharkom” (islandzkim przedsiębiorcom).
Jak żyć ?
Przed wyjazdem miałem ten komfort, że odpadał mi problem szukania zakwaterowania, bo każdy „przybysz” kwaterowany był na campusie, innej możliwości po prostu nie było. Kolejnym udogodnieniem był podstawiony przez uczelnię autobus, który ze stolicy zabrał Nas do oddalonej o około 100 km miejscowości. Pomyślisz sobie, bajka! Największe zmartwienia „Erasmusowicza” praktycznie Cię nie dotyczą. I wtedy pada informacja, że po drodze zatrzymamy się w sklepie, gdzie zrobicie dla siebie zakupy na najbliższe… 10 dni. It’s Iceland baby!
Za pierwszym razem nie poszło nam to najlepiej, bo na przykład, zakupiony wtedy batat został w naszym domu nieruszony do końca pobytu. Lecz z każdym tygodniem, 30 km podróż do najbliższego sklepu, wpadała nam w coraz większą rutynę. Zresztą, takie odizolowanie miało też swoje plusy, bo pozwalało zaoszczędzić pieniądze, które jednak ostatecznie się wydawało, ale głównie na cele wycieczkowe.
Szacując, przyznany grant wystarczał na pokrycie połowy kosztów wyjazdu, tj. 380 euro comiesięcznego czynszu, 330 euro jednorazowej opłaty administracyjnej oraz niewielką część miesięcznych zakupów. By sobie z tym poradzić pozostawały dwie opcje, choć dla mnie tylko jedna była akceptowalna, czyli praca w pobliskim hotelu. Ta druga, to po prostu ograniczenie liczby wycieczek, ale wtedy wyjazd straciłby na swojej atrakcyjności.
Co czekało na nas w miejscu zamieszkania ?
Cała grupa „Erasmusowiczów”, czyli około 25 osób została rozlokowana w domkach 6 osobowych, gdzie każdy miał własny pokój z prywatną łazienką. Na dole znajdowała się duża kuchnia, połączona z jadalnią i to tam spędzało się najwięcej czasu, nie tylko przy jedzeniu.
W Bifröst (w mitologii nordyckiej płonący, tęczowy most łączący świat śmiertelników, Midgard, ze światem bogów, Åsgardem) mieszka zaledwie około 200 osób, a składają się na tę grupę rodziny studentów z dziećmi, pracownicy uniwersytetu oraz hotelu. Jednym z bardziej interesujących miejsc w obrębie kampusu, dla aktywnych i tych mniej aktywnych też, jest dwupiętrowa siłownia. Była ona dostępna do naszego użytku praktycznie 24/7, a to niezwykle istotne ze względu na fakt, że połączona jest z wyjściem do dwóch jacuzzi, z 40-stopniową wodą. Ahh… jakże tęskno do tego!
Weekendowe wieczory spędzaliśmy najczęściej w tzw. hangout roomie, który wyposażony był w stół bilardowy, piłkarzyki, darta, ping-ponga, projektor i bar, który otwierał się tylko dla nas w dniu imprezy i najczęściej serwował DARMOWE piwka. Fakt niezwykle warty podkreślenia, zważywszy na ceny panujące na Islandii. Wszystko to dzięki studenckiemu stowarzyszeniu, które działa przy uniwersytecie. To ono również organizowało wszelkiego rodzaju turnieje: turniej gier, piłkarzyków, kahoot, quizy czy wieczory filmowe. Największe uznanie należy się jednak za organizację imprezy halloweenowej, której dekoracji nie powstydziłby się niejeden amerykański film.
Iceland czy jednak… „Windland” ?
Na Islandii funkcjonuje przysłowie, które w pełni oddaje panujący tam klimat i zmienność pogody. „Jeśli nie podoba Ci się islandzka aura, poczekaj pięć minut i na pewno się zmieni”. Wpływa to też bardzo na mentalność mieszkających tam ludzi, którzy mimo, że są narodem skandynawskim, przodkami Wikingów, to mentalnością i podejściem do codziennego życia przypominają „południowców”. Postawa niezwykle frustrująca, jeżeli chce się załatwić sprawę w urzędzie, ale ogólnie popieram, bo człowiek zdrowszy, a i ostatecznie wszystko jest dograne.
Do islandzkiej pogody też można się przyzwyczaić, bo gdy nadciąga sztorm i zaczyna wiać mocny wiatr to po prostu nie wychodzi się z domu, a już na pewno nie wsiada się do samochodu. Nie bez przyczyny na każdych drzwiach samochodu z wypożyczalni jest naklejka, trzymać przy wysiadaniu, a nieprzestrzeganie tego może sporo kosztować (potwierdzone z relacji znajomych).
Pogoda może też popsuć Twoje najlepsze plany wyjazdowe, dlatego Islandczycy nie planują i dużą część swojego życia podporządkowują naturze. Prognoza, na której można choć trochę polegać, to ta na wieczór przed, ale tak naprawdę, to nigdy nic nie wiadomo.
Wsiądź do pociągu byle jakiego
Tak naprawdę, to nie. Taki środek transportu po prostu tam nie występuje, ale są inne sposoby i powiem Wam o tych, z których osobiście skorzystałem. Tak jak proponują wszystkie przewodniki po Islandii, na miejscu najlepiej wypożyczyć samochód. W sezonie letnim popularne są specjalnie przystosowane vany, które służą również jako mobilne miejsce noclegowe i którymi można się zatrzymać na jednym z wielu pól kempingowych. Takim sposobem w tydzień, drogą hringvegurinn, na spokojnie można objechać całą Islandię.
W jeden z pierwszych weekendów, razem z grupką 4 znajomych, pojechaliśmy na West Fiordy. Dla tego miejsca naprawdę warto zboczyć z głównej drogi na dwa dni i podziwiać piętrzące się nad brzegiem oceanu góry. Najlepiej siedząc w jednym z naturalnych gorących źródełek lub basenów. Razem z moją rodzinką, która odwiedziła mnie na miejscu objechałem tzw. Golden Circle, czyli must see każdego odwiedzającego Islandię. Składa się na to: Park Narodowy Pingvellir, gdzie stykają się dwie płyty tektoniczne (euroazjatycka i północnoamerykańska), tryskający co 2 minuty na wysokość około 10 m gejzer oraz ogromny wodospad Gullfoss. Ja dodałem do planu wycieczki relaksujący pobyt w basenach Secret Lagoon, czyli mniejszym, ale co za tym idzie dużo tańszym odpowiedniku Blue Lagoon. Kilka razy byłem też na południu, gdzie widziałem m.in. czarną plażę Reynisfjara (koniecznie uważajcie na zdradzieckie fale), wodospady Skogafoss i Seljalandsfoss (można go obejść dookoła) oraz gorącą rzekę w Hveragerdi, gdzie kąpieli również nie mogłem sobie odmówić. Niestety mój główny cel- Glacier Lagoon, pozostawał wciąż niezrealizowany. Nie mogąc opuścić Islandii bez wizyty w tym miejscu, zdecydowałem się na zorganizowaną wycieczkę i na pewno była warta wydania ostatnich oszczędności. Dzięki temu, a tak naprawdę to dzięki przewodniczce, dowiedziałem się bardzo dużo o kulturze, zwyczajach i codziennym życiu na Islandii.
Ale taka rozrzutność nie była w moim zwyczaju, więc jeśli miałem taką możliwość to starałem się podróżować autostopem. Wbrew pozorom to bardzo popularny na Islandii sposób przemieszczania się, choć coraz mniej ludzi musi się na niego decydować, bo na ok. 380 tys. mieszkańców, przypada około… 380 tys. samochodów. Żeby zobrazować również jak stosunkowo nieduży jest to kraj, przedstawię pewną sytuację. Gdzieś daleko na północy w okolicy Akureyri, po zaledwie 15 minutach machania kciukiem (na Islandii oznacza minięcie cię przez około 10 aut), udało mi się złapać stopa, a kierowcą okazał się mój kolega z wymiany, który akurat znajdował się 400 km od naszego uniwersytetu i jechał dokładnie w te miejsca, które chciałem zobaczyć.
It’s a kind of magic
Ten fragment nie będzie opowieścią o elfach, w które wierzą WSZYSCY Islandczycy, a o pewnym zjawisku, które można zobaczyć na niebie, oczywiście przy odrobinie szczęścia. Na tę „malutką” odrobinę szczęścia składają się: chłodniejsza pora roku, zwiększona aktywność słońca, bezchmurne niebo, a wszystko musi być zwieńczone brakiem księżyca na horyzoncie. Check, check, check, check i… klapa. Ale warto próbować, marznąć, chodzić później spać, śledzić prognozy, bo gdy ostatecznie się uda to widok… przepraszam, ale nie jestem w stanie wyrazić tego słowami. Lepiej zobaczcie, choćby na tym zdjęciu poniżej.
Sam czekałem na coś takiego 3 miesiące, ale w ostatni tydzień mojego pobytu w końcu się udało. Nie oznacza to, że wcześniej nie zaobserwowałem zorzy. Pewnie, że widziałem i to kilkanaście razy, takie biało-zielone smugi na niebie, ale tego jednego wieczoru i widoku nie zapomnę do końca życia. Zresztą nie traciłem nawet czasu na pozowanie do zdjęcia. Tak, ten jedyny odwrócony w przeciwnym kierunku, to ja.
To już jest koniec
„Zima jest tu długa, a góry zieją ogniem. Brakuje dróg. A mimo to mieszkańcy uparcie twierdzą: to jedno z najlepszych miejsc na Ziemi. „
Przytoczone powyżej słowa pochodzą sprzed 350 lat i są autorstwa Daniela Vettera, ale wydaje mi się, że nie utraciły wiele na swojej aktualności. Co prawda drogi są, ale tylko te główne są pokryte asfaltem, a góry nie zieją już tak często ogniem, bardziej powiedziałbym, że puszczają parę. Jednak przez te kilka miesięcy, które tam spędziłem, zakochałem się i mogę powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Co prawda czasem raniła (od chłodu), nie wszystko było przejrzyste i jasne (krótkie dni), a czasem trzeba było ponosić wysoką cenę (dosłownie), ale zawsze starała się oddać to, co ma najlepsze i nieustannie zaskakiwać.
Poniżej podaję moje dane kontaktowe. Z chęcią odpowiem na wszystkie zapytania oraz wątpliwości dotyczące wyjazdu.
Mail: mateuszg.95@gmail.com
Facebook: https://www.facebook.com/mateusz.grodecki.50
Mateusz Grodecki
Nike Zoom Vomero 13Nike Air Force 1 07 LV8 Utility White AJ7747-100 Shoes for Sale – Buy Best Price Adidas&Nike Sport Sneakers