Wszystko zaczęło się, kiedy na studiach pierwszego stopnia zdecydowałam się na wybór sinologii jako swojej specjalizacji. Dlaczego? Nauka języków zawsze sprawiała mi przyjemność, a dodatkowo przyswajałam je w miarę szybko. Postanowiłam zmierzyć się z językiem chińskim. Owszem, brzmiało groźnie, ale przecież te ,,znaczki” nie mogą być aż takie trudne. Moi drodzy, nic bardziej mylnego! Jako kompletny żółtodziób zaczęłam zajęcia i z każdym dniem zakochiwałam się w tym języku co raz mocniej.
Gdy tylko dowiedziałam się o możliwości wyjazdu na wymianę do Chin, od razu chciałam pakować walizki. Możliwość nauki języka w jednej z chińskich uczelni była ogromną możliwością i krokiem naprzód w mojej edukacji. Do wyboru mieliśmy trzy uniwersytety, a chęć wyjazdu wyraziło kilkunastu moich kolegów i koleżanek. Wraz z czterema najbliższymi znajomymi z grupy zdecydowaliśmy się na uniwersytet na południu Chin. Skusił nas klimat Nanningu oraz długoterminowa prognoza pogody.
Aktualna liczba mieszkańców to około dwa miliony ludzi. Uniwersytet Guangxi (nazwa prowincji, w której leży Nanning) jest bardzo dużym ośrodkiem oferującym ogromny wachlarz kierunków oraz kursów. Ogromnie ciężko jest dogadać się z Chińczykami. Deadline? Pośpiech? Z pewnością nie znają znaczenia tych słów, a dodatkowo większość z nich nie zna języka angielskiego, co zdecydowanie utrudnia sprawny kontakt. Nie ma większych problemów podczas aplikowania o studencką wizę. Jedyne co mnie zdziwiło, to dosyć długa lista badań do wykonania, formularze do wypełnienia dla lekarza rodzinnego oraz prośba o załączenie wyników prześwietlenia płuc, EKG serca, czy też badań na obecność wirusa HIV. Wizę otrzymałyśmy po około 7 dniach. Chińska ambasada w Warszawie jest otwarta tylko 3 dni w tygodniu i bardzo często (ze względu na chińskie święta) jest nieczynna. Trzeba bacznie obserwować informacje na stronie internetowej.
Trzymając moją „przepustkę” do kraju środka w ręce, rezerwowałam bilety lotnicze. Jako że, miałyśmy jeszcze chwilę do rozpoczęcia semestru, postanowiłyśmy zrobić sobie krótkie wakacje w Hong Kongu, a następnie pociągiem dojechać do Nanningu. Jakie było moje zaskoczenie kiedy okazało się, że w Hong Kongu mieszka chłopak z mojego rodzinnego miasta! Tydzień tam spędzony okazał się wspaniałym pomysłem: u nas luty, zimno, śnieg a w Hong Kongu ponad 20 stopni. Bajka! Miasto jest cudowne, z pewnością jest to jedno z moich miejsc na ziemi. Zawsze wracam tam z ogromnym uśmiechem na ustach. Jednak Hong Kong nie ma za wiele wspólnego z „prawdziwymi” Chinami. W większości miejsc można spokojnie dogadać się po angielsku i z łatwością znaleźć wiele produktów europejskiego pochodzenia.
Po tygodniu lenistwa, wsiadłyśmy w pociąg i po kilku godzinach, z 30-kilogramowym bagażem zameldowałyśmy się na dworcu w Nannigu. Tu zaczyna się przygoda. Powitał nas całkowicie inny świat, inne powietrze i ogromna wilgotność. Wszyscy patrzyli na nas, jak na dziwolągi, a do tego nie wszyscy rozumieli nasz łamany chiński.
Aby zaoszczędzić pieniądze, postanowiłyśmy pojechać autobusem. Plan był całkiem niezły, ale realizacja okazała się praktycznie niemożliwa. Wyobraźcie sobie piątkę zmęczonych podrożą dziewczyn przekrzykującą się nawzajem. Mogę Wam powiedzieć, że nie było mi wtedy do śmiechu. Gdzie my w ogóle mamy wysiąść? Jak nazywa się przystanek? Po chwili zastanowienia napisałam do opiekunki przydzielonej nam przez Uniwersytet. Podałam nazwę dworca, lokalizację, a ona odpisała, że jesteśmy ok. 4 godzin od kampusu. Nic tylko usiąść i płakać. Brak chińskiej karty SIM, brak Wi-Fi na dworcu, a dodatkowo blokada chińska. Objawia się ona tym, że większość naszych aplikacji, między innymi Facebook, czy też Google, nie działają na terenie całej Chińskiej Republiki Ludowej. Później już wiedziałyśmy jak walczyć z ową blokadą, ale po kolei, dojdziemy i do tego.
Koniec końców, zrezygnowane podałyśmy adres taksówkarzowi ( ważne aby w Chinach od razu zaznaczyć, że znamy język chiński, inaczej możemy zbankrutować w wielu miejscach, a taxi jest jednym z nich) i w 3 różnych samochodach wyruszyłyśmy na poszukiwania naszego uniwersytetu. Okazało się, że brama, pod którą miałyśmy podjechać jest niecałe 20 minut drogi od dworca. Kilka minut zajęło nam wytarabanienie się z taksówek. Po około godzinie dogadałyśmy się z osobą siedzącą w portierni i zaczęłyśmy wędrówkę przez kampus. Jedyne, o czym marzyłam, to rzucić się na łóżko, zjeść coś i odpoczywać. Chińczycy nie uchodzą za dżentelmenów, więc same byłyśmy zmuszone dźwigać swoje walizki.
W końcu przed naszymi oczami ukazał się paskudny budynek, który miał zostać moim domem na nadchodzące 5 miesięcy. Na 3 piętro pomogło nam wejść kilku chłopaków z Wietnamu i Laosu, o kilkanaście centymetrów niższych od nas, którzy zwinnie zarzucili nasze torby na plecy i zanieśli pod drzwi naszych pokojów. Tutaj zaczął się horror, pokój był w stanie tragicznym: łóżka jak prycze więzienne, materac i ściany pokryte pleśnią, a zamiast toalety – dziura w podłodze. Zachowałyśmy się jak rozpieszczone księżniczki ( zmęczenie i przyzwyczajenie do innych standardów dało się we znaki), ale po kilkunastu dniach przywykłyśmy do tego co nas otaczało. Dlaczego? Bo było warto. Były telefony do rodziców, maile z prośbami o zmianę pokoju, ale po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że miliony ludzi żyje w gorszych warunkach, a ja jestem w moich ukochanych Chinach i nic nie zepsuje mi tego wyjazdu.
Miałam kilka dni na zapoznanie się z kampusem i ludźmi zanim zaczęły się zajęcia. Czas ten zajmowała nam biurokracja i uiszczenie opłat, załatwianie Wi-Fi w pokoju, czy też chińskiego numeru telefonu. Poznałyśmy w międzyczasie wielu ludzi, którzy tak jak my przyjechali do Chin uczyć się języka i czerpać jak najwięcej z kultury tego magicznego kraju. Ich pomoc była nieoceniona w sytuacji lekkiej depresji. Obeszłyśmy blokadę ,,naszych” aplikacji i mogłyśmy swobodnie kontaktować się z rodziną i znajomymi, więc czas jakoś leciał.
W międzyczasie zaliczyłyśmy pierwszą imprezę w chińskim klubie. Co nas pozytywnie zaskoczyło, alkohol i przekąski dostałyśmy za darmo z powodu koloru naszej skóry. W Nanningu (i wielu innych chińskich miastach), Chińczycy są ogromnie zaciekawieni europejskim typem urody. Jeśli ktoś z was chce być sławny, polecam wyjazd do mniejszych miast w Chinach. Zdjęcia robią Wam nawet bez pytania, a dodatkowo często pozwalają sobie na szybki, wstydliwy dotyk, również nie pytając o zgodę. Jeśli to zniesiecie – paparazzi Wam nie straszni! Wracając do imprezy – ja zostałam zaskoczona oświadczynami. Jeden z Chińczyków nagle wyskoczył z bukietem kwiatów i poprosił mnie o rękę. Odmówiłam bez chwili zastanowienia.
Z jedzeniem również było śmiesznie, bo rozszyfrowywanie znaków w restauracjach zajmowało nam dłuższą chwilę. Jako wegetarianka, starałam się być uważna przy wyborze menu, natomiast moje koleżanki zmęczone wymyślnymi nazwami, zamawiały jedzenie zamykając oczy i losując numer dania. Zdarzyło im się trafić na niezbyt ciekawe smakołyki, ale starały się być twarde. Jeśli chodzi o jedzenie, nie miałam kuchni w akademiku. Z resztą, kto by miał ochotę na pichcenie w takich warunkach. Pamiętam jak w pierwszy dzień przechodząc obok jednej ze stołówek na naszym kampusie, zarzekałyśmy się, że nigdy nie zjemy w takim syfie. Jednak zapachy i silny głód ściągnęły nas tam już kilka dni później. Jedzenie było przepyszne i niedrogie. Pozwoliłabym sobie powiedzieć, że im bardziej obskurna knajpa, tym lepsze serwowała jedzenie. Życie na kampusie było naprawdę tanie. Jedzenie trzy razy dziennie i świeżo wyciskane soki, a z kieszeni ubywało około 20 zł.
Przejdę teraz do moich zajęć na Uniwersytecie. Okazało się, że sami mamy wybrać sobie poziom, na który chcemy uczęszczać. Wydawało nam się, że po trzech latach nauki języka, nasze umiejętności są wspaniałe, jednak wiele brakowało nam do poziomu, do którego chciałyśmy przystąpić. Koniec końców wylądowałyśmy we wspaniałej grupie. Zaznaczę na początku, że świetną rzeczą był brak znajomości języka angielskiego u naszych wykładowców. Początkowo był to problemem, ale później bardzo pomagało mi w nauce języka chińskiego. Nauczycielki również dwoiły się i troiły, aby sklecić coś poprawnie po angielsku, za co je ogromnie szanuję, bo całkiem nieźle im to wychodziło.
Jak wyglądały zajęcia? Od poniedziałku do piątku lekcje chińskiego. Gramatyka, słuchanie, czytanie oraz mówienie. Moja grupa składała się z 7 Polaków ( trafiliśmy na parę z Gdańska), 60 latki z Holandii, misjonarza ze Stanów Zjednoczonych, dwóch chłopaków z Pakistanu a resztę tworzyli ludzie z Laosu, Wietnamu, Tajlandii, czy też Filipin. Wykładowcy postanowili nas pomieszać, żebyśmy nie rozmawiali po polsku ani po angielsku. Pomysł ten spotkał się z naszym sprzeciwem, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że to dla naszego dobra. Nauka języka była ciężka i czasochłonna, ale pasjonująca. Przez trzy lata w Polsce nie nauczyłam się tak wiele, jak przez kilka miesięcy w Chinach.
Podczas mojego pobytu musiałam również napisać swoją prace licencjacką. Owszem, było bardzo trudno, szczególnie ze względu na kiepski dostęp do większości stron internetowych i pogody, która nas ogromnie zaskoczyła. Temperatura odczuwalna osiągała 40 stopni, a do tego prawie codziennie wilgotność powietrza wahała się pomiędzy 80-100 %. Przez pierwsze miesiące żyłyśmy bez klimatyzacji, każdej nocy wyklinając klimat południowych Chin.
To dopiero pierwsza część moich przygód. W kolejnej części, która ukaże się w przyszłym tygodniu, przeczytacie więcej na temat podróżowaniu po Chinach, dostępności produktów oraz egzaminach, które musiałam zdać przed powrotem do Polski.
Jeżeli już teraz macie do mnie pytania na temat wymiany w Chinach, zapraszam do kontaktu: olgamaj8@gmail.comZapatos New Balance HombreZapatillas de baloncesto Nik