Wybór miasta na Erasmusa wydawał się oczywisty – pierwszy raz zobaczyłam Londyn jako mała dziewczynka, myśląc sobie wtedy, że „jeszcze tu kiedyś wrócę”… I udało się! Chociaż łatwo nie było. I nadal nie jest. Ale zacznijmy od początku.
Greenwich. Uniwersytet – jak z filmu (zresztą „zagrał” w kilku niezłych produkcjach, więc to skojarzenie nie jest przypadkowe!). Brytyjczycy zdają się lubić skomplikowane procedury, bo już sama aplikacja na uczelnię wywołała przerażenie na mojej twarzy. Ale nie ma tego złego, bo widocznie można popełnić milion błędów, łącznie z wybraniem przedmiotów nie z tego semestru… a na koniec i tak wszystko będzie dobrze. Niestety, brakuje tu odpowiednika ESN UEK (oraz niezastąpionych koordynatorek z Działu Programów Zagranicznych!), więc Erasmusi sami muszą zadbać o siebie i swoją integrację. Z pomocą przychodzi za to „dzień otwarty”, który ułatwia orientację na uczelni i informuje o „podstawowych” elementach brytyjskiej kultury – stanie w kolejkach, czy sławne fish&chips.
Na szczęście, w Londynie wystarczy przybrać minę zdezorientowanego obcokrajowca (co często zdarza się nieświadomie) i natychmiast ktoś przybiegnie z pomocą. Co więcej, miasto jest tak wielokulturowe i różnorodne, że nie sposób czuć się w nim obco. Pewne rzeczy mogą wydawać się dziwne (ruch lewostronny lub dwa krany w każdej łazience: jeden z potwornie zimną wodą, a drugi z wrzątkiem, przez co pierwsze próby umycia rąk grożą oparzeniem), ale szybko przestają zaskakiwać i wywołują jedynie uśmiech na twarzy. Pogawędki z nieznajomymi w bankach, sklepach i na ulicach są codziennością, więc w razie wstania z łóżka lewą nogą, wystarczy tylko wyjść z domu – nastrój może się zmienić na znacznie lepszy w mgnieniu oka.
Ilość zajęć na uczelni (8 godzin tygodniowo…) zdecydowanie sprzyja zwiedzaniu. Jednak, gdy ktoś wmawia Ci, że „tam jest drogo” – z pewnością ma rację. Niestety, podstawowy zestaw każdego początkującego londyńczyka to płynny angielski i spore kieszonkowe, które zdecydowanie ułatwiają sprawę (potwierdzają to skwaszone miny erasmusowych kolegów, próbujących cokolwiek zrozumieć na wykładach i załatwić coś na uczelni lub w jakimkolwiek innym miejscu). Na szczęście sporo rzeczy w Londynie można zobaczyć za darmo, a przestając przeliczać wszystko na złotówki, pewne atrakcje mogą nawet wydawać się tanie. No, może poza imprezowaniem… bo już za sam wstęp do klubu trzeba zapłacić 5-10 funtów. Londyn ma jednak wiele do zaoferowania, więc ostatecznie każdy jest w stanie znaleźć tu coś dla siebie, niekoniecznie wydając fortunę.
Jestem dokładnie w połowie mojej erasmusowej przygody, ale wiem, że nie zamieniłabym Londynu na żadne inne miejsce na świecie (nawet śniegi i deszcze nie są tu aż takie straszne…). Wymaga ogromnej samodzielności i szybkiej nauki na własnych błędach, ale wystarczy wyjść wieczorem, stanąć na Waterloo Bridge i spojrzeć na miasto – gwarantuję, że w tym miejscu można się zakochać.
Berenika
teterberenika@gmail.comAir Jordan Horizon AJ13Nike WMNS Air Force 1 Shadow White/Hydrogen Blue-Purple