Po ostatnich wyborach parlamentarnych, szanowny Prezes Jarosław K. wyraził nadzieję, iż „przyjdzie taki dzień, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt„. Chętny sprawdzenia co tak Pana Prezesa w stolicy Węgier urzekło, właśnie to miasto wybrałem na swoją Erasmusową przygodę.
Ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze, cieszę się więc, że do Budapesztu dotarłem w piękne, sierpniowe południe. Słońce rozświetlało monumentalne wręcz kamienice w centrum miasta, dookoła roiło się od zagranicznych turystów, wokół grała muzyka, jednak nie była to jarmarczna atmosfera znana z wielu polskich miast. Tam miało to swój niepowtarzalny i trudny do opisania klimat. Wszystko po prostu ze sobą współgrało.
Budapeszt jest miastem o długiej historii, jednak nie chcę Was nudzić przytaczaniem jej tutaj – chcę za to zachęcić do obejrzenia zdjęć które dołączam do tego posta – w mieście roi się od cudownych budowli, pomników, miejsc zapierających dech w piersiach. Wizytówką stolicy Węgier jest oczywiście Parlament. Położony nad samym brzegiem Dunaju przytłacza wielkością i rozmachem z jakim został zbudowany. Najlepiej wygląda jednak w nocy – oświetlony setkami lamp i odbijający się w tafli Dunaju.
Po drugiej stronie rzeki, czyli w Budzie, wyróżnia się oczywiście kompleks zamku królewskiego oraz pałacu prezydenckiego położone na wzgórzu, zespół pałacowy sprawia wrażenie jakby „doglądał” miasta. Znad Dunaju do zamku dostajemy się Funikularem, czyli specjalną kolejką, wyglądającą jakby żywcem została wyciągnięta z XIX wieku. Trzecią wizytówką miasta, jeżeli chodzi o zwiedzanie, jest wzgórze Małgorzaty oraz wybudowana na nim cytadela. Miejsce to jest celem nie tylko turystów, ale również miejscowej młodzieży, która w ciepłe wieczory przychodzi tam raczyć się winem czy piwem i podziwiać niesamowity widok z góry. Mając całe miasto u stóp, widząc oświetlony Zamek, Parlament, i tysiące bezimiennych budowli, można wręcz zakochać się w Budapeszcie. Tak jak ja i wielu moich znajomych – właśnie dzięki temu widokowi.
Mimo iż powiedzenie Polak Węgier dwa bratanki jest na Węgrzech równie znane jak i u nas, wiele rzeczy może Was w Budapeszcie zadziwić. Pierwszą jest totalnie niezrozumiały dla laika języka i jego zasady (np. sz czytamy jako s i vice versa). Trzeba się także przyzwyczaić do notorycznego nierespektowania zasad ruchu drogowego przez miejscowych – czerwone światło działa tam raczej jak nasz znak STOP – zatrzymaj się, rozejrzy, jedź/ przechodź).
Są też Forinty, czyli miejscowa waluta. Nie dość, że kurs jest dziwny (1ft ~ 0,15 zł), a monety duże i ciężkie, to brak nominałów mniejszych niż 5 forintów.
No i w końcu – budapesztańska komunikacja miejska, której warto poświęcić nowy akapit. Miasto, chociaż pod względem ludności i rozmiarów podobne do Warszawy – jest od niej o niebo lepiej skomunikowane. Wystarczy wspomnieć 3 linie metra (z czego jedna, historyczna powstała jeszcze w XIXw. i po londyńskiej Tube, jest drugą najstarszą na świecie) + czwarta na ukończeniu, tramwaje kursujące przez całą dobę i z bardzo wysoką częstotliwością (rzadko się w innych miastach zdarza zobaczyć dwa tramwaje o tym samym numerze stojące w korku jeden za drugim). Nie przestraszcie się tylko ich rozmiarów – w porównaniu z pojazdami słynnej lini 4/6, nasze tak wychwalane krakowskie Bombardiery wyglądają jak dalecy kuzyni z Somalii obok tłustego dzieciaka z Nju Dżersi. Są też oczywiście autobusy, kolej naziemna i – uwaga – miejskie statki, którymi możemy podróżować po zakupie biletu takiego samego jak np. na tramwaj. Skoro o biletach mowa – te ulgowe są dostępne tylko w opcji miesięcznej (~60 zł), więc w węgierskiej stolicy na dłużej niż 3 dni, warto właśnie w taki bilet się wyposażyć. W przeciwnym razie – prawie na pewno czeka Was niemiłe spotkanie z budapesztańskimi kontrolerami. Na pewno, gdyż przez 4 miesiące, spotykałem ich średnio w co drugim tramwaju/autobusie oraz na prawie każdej stacji metra, gdzie sprawdzają bilety przy wejściu (maszyn przepuszczających na stację nie odnotowałem) i wyjściu (o czym poinformowani zostaniemy… wychodząc z wagonika). Oczywiście rodzi to mnóstwo absurdów, jak chociażby ludzie zawracający do wagoników po usłyszeniu komunikatu.
Wiele z nich fajnie pokazuje węgierski film Kontrolerzy – jeden z najlepszych obrazów w historii tamtejszej kinematografii.
Z drugiej strony, widać że nas i Madziarów łączy wiele – wspomniane wyżej przysłowie (w ichniej wersji: Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát) powtarzał mi każdy poznany Węgier, ponadto okazując niesamowity i szczery entuzjazm do naszej narodowości. Oczywiście łączy nas też historia. Świadczą o tym chociażby pomniki Generała Józefa Bema (przez Węgrów nazywanego Apó – ojciec) czy Twierdzy Przemyśl, czy nazwy niektórych ulic. Ponadto prężnie działa Instytut Polski w Budapeszcie, zlokalizowany na jednej z najdroższych ulic w mieście – obok sklepów Bossa czy D&G. W końcu – łączy nas chęć do zabawy i imprez.
Właśnie ten aspekt dowodzi, dlaczego węgierska stolica tak często jest wybierana na weekendowy cel wojaży młodych ludzi. Niewiele jest tam tak dobrze znanych z Krakowa lokali zlokalizowanych w podziemiach. Zamiast tego, jest coś wyjątkowego – tzw. ruin pubs, czyli knajpy zlokalizowane w budynkach przeznaczonych do rozbiórki. Wystrój stanowią graty znalezione na wysypiskach, obrazy początkujących malarzy, czy przeróżne instalacje artystyczne, jak np. kilkadziesiąt monitorów CRT, na których wyświetlane są jakieś psychodeliczne animacje. Najsłynniejszymi tego typu miejscami są Szimpla Kert (idealna na chillout) oraz Instant (gdy chcemy potańczyć – przypomina klimatem stary, nieodżałowany przez wielu Kitsch ). Mamy też chociażby Morrisson’s 2 – klub z barem i stolikami na dziedzińcu opuszczonej kamienicy, 5-cioma salami do tańczenia (w każdej inny rodzaj muzyki) i osobną salą karaoke. Klub ten swoje apogeum popularności przeżywa zwłaszcza w poniedziałki, kiedy w cenę wstępu (ok 7,5 zł), wliczone są 3 piwa. W końcu mamy Corvinteto – o ile grana tam muzyka dubstepo-podobna nie każdemu przypadnie do gustu, to lokalizacja – ostatnie piętro oraz dach (na którym zlokalizowano stoliki i bar) dawnego centrum handlowego – na pewno. Mnóstwo jest także mniej wyróżniających się dyskotek i pubów. Są też imprezy specjalne przeznaczone dla studentów, jak chociażby te na statku zacumowanym do brzegu Dunaju, czy na jednych z wielu lokalnych basenów termalnych. Cud, miód i orzeszki.
Warto również wspomnieć, że najlepszym miejscem na bifora przed imprezą jest… park albo jeden z miejskich placów. W Budapeszcie zakaz picia w miejscach publicznych nie obowiązuje. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, aby wino – bo to jest trunek spożywany na węgierskich imprezach – wypić siedząc na brzegu Dunaju, czy naprzeciw komisariatu 🙂 Panowie policjanci (Rendőrség) dodatkowo będą nam życzyć miłej zabawy 😉
Wspominając o winie, trzeba przyznać, że Węgrzy umieją je robić. Warto nadmienić, że węgierskie wina to nie tylko Tokaj, ale i wiele innych odmian. Niezależnie którą wybierzecie – nie bójcie się nawet tych tanich – zasadniczo wszystko co jest w szklanej butelce powinno zadowolić typowego konsumenta 🙂 Wino najlepiej wypić do obiadu. Węgierska kuchnia jest specyficzna – bardzo tłusta i bardzo ostra. Słynna zupa gulaszowa, Langosze (placki z ciasta podobnego do pączkowego), dziesiątki dań z dużym udziałem papryki, kapusty i kiełbasy salami – też nieco innej niż salami kupowane w rodzimych marketach – zdecydowanie trzeba spróbować. W Budapeszcie jest wiele miejsc gdzie można je spróbować, wygłodniałym polecam restaurację Okagon Bisztro – płacimy ok. 20 zł i jemy ile jesteśmy w stanie zmieścić. Wybór duży, a smak – bardzo dobry. Jeżeli kuchnia naszych bratanków nas nie zadowoli, przychodzą z ratunkiem typowe amerykańskie organizacje, czyli McDonald’s i Burger King. O dziwo, niewiele jest restauracji KFC.
Mam nadzieję, że chociaż odrobinę przybliżyłem Wam Budapeszt – miasto, w którym podczas tego semestru dosłownie się zakochałem. Piękne, ale i pełne kontrastów – miasto gdzie za sprawą protestów, historia odżywa na nowo, gdzie bezdomni śpią na progach sklepów Lacoste i Hugo Bossa, gdzie dilerzy bez ogródek oferują ci koks pod drogimi klubami i gdzie cygańscy złodzieje mogą po prostu wyrwać ci telefon z ręki i zniknąć w tłumie. Mimo to, Panie Prezesie zrób pan w końcu coś dobrego i przenieś Budapeszt na miejsce Warszawy 🙂
Ty zaś drogi czytelniku, gdybyś miał jakiekolwiek pytania – pisz do mnie maila – może zrodzi się z nich materiału na drugi wpis 😉
Bartek Styczyński
bartosz.styczynski@psuek.pl