Wybór miasta na Erasmusa wydawał się oczywisty – pierwszy raz zobaczyłam Londyn jako mała dziewczynka, myśląc sobie wtedy, że „jeszcze tu kiedyś wrócę”… I udało się! Chociaż łatwo nie było. I nadal nie jest. Ale zacznijmy od początku.
Greenwich. Uniwersytet – jak z filmu (zresztą „zagrał” w kilku niezłych produkcjach, więc to skojarzenie nie jest przypadkowe!). Brytyjczycy zdają się lubić skomplikowane procedury, bo już sama aplikacja na uczelnię wywołała przerażenie na mojej twarzy. Ale nie ma tego złego, bo widocznie można popełnić milion błędów, łącznie z wybraniem przedmiotów nie z tego semestru… a na koniec i tak wszystko będzie dobrze. Niestety, brakuje tu odpowiednika ESN UEK (oraz niezastąpionych koordynatorek z Działu Programów Zagranicznych!), więc Erasmusi sami muszą zadbać o siebie i swoją integrację. Z pomocą przychodzi za to „dzień otwarty”, który ułatwia orientację na uczelni i informuje o „podstawowych” elementach brytyjskiej kultury – stanie w kolejkach, czy sławne fish&chips.