Piszę po dłuższej przerwie, ale może to i dobrze. Gdybym zabrała się za tę notkę tydzień temu, to byłaby to chyba najbardziej pesymistyczna rzecz jaką w życiu napisałam. A teraz przynajmniej jest kilka pozytywów, o których zamierzam też wspomnieć.
Przeprowadzka nie była taka prosta… Trzy torby, plecak, rower… Sama bym sobie w życiu nie dała rady, ewentualnie musiałabym spróbować “na dwa razy”, na szczęście D. pojechał ze mną i mi pomógł. Podróż Amsterdam – Venlo trwa 2h i kosztuje 20 euro w jedną stronę.
Co mi się nie podoba tutaj to to, że wynajmuje się pokój “w ciemno”, bez żadnych zdjęć, wcześniejszego oglądania, możliwości wyboru. Pokój jest z góry przydzielany. Jeżeli go nie zaakceptuję, to mogę szukać na własną rękę, co nie jest takie proste, szczególnie, jeżeli nie zna się kraju/miasta. Najpierw podpisałam umowę, dopiero potem dostałam klucze. Mając jedynie adres i znając cenę wynajmu, udałam się do mojego nowego domu. Pierwsze wrażenie; straszny zaduch i smród, wszędzie kurz. Widać, że długo tu nikt nie mieszkał. Plus: wszystkie naczynia, garnki, sprzęty nowiutkie.
Mieszkanie znajduje się w centrum, 1.5 km od szkoły. Są w nim 4 pokoje; jeden 20m2, dwa po ok. 11 m2 i jeden ok. 8 czy 7m2. Oczywiście cena wynajmu też się różni, w zależności od wielkości pokoju. Dla przykładu ja płacę 325 euro miesięcznie (pokój średniej wielkości), a osoba w tym najmniejszym płaci 275 euro (ale nie ma w ogóle szafy, bo by się nie zmieściła.. i dlatego dla tej osoby przeznaczone są zamykane na klucz szafki w przedpokoju).
Blok został niedawno wynajęty przez agencję. W sumie mieszka tutaj większość studentów z wymiany, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to rodzaj akademika (tylko oczywiście bez portierni).
Ale wracając jeszcze do samego początku: w kuchni woda zamiast spływać, stała w zlewie. Wyglądało to jak gdyby wszystkie rury były totalnie zatkane. Napisałam do agencji e-maila z prośbą o naprawę, bez odzewu. Potem jeszcze jednego. A potem, w najmniej oczekiwanym momencie, wybuchł boiler i zalało całą kuchnię śmierdzącą, czarną wodą. No, może teoretycznie nie wybuchł, ale przynajmniej tak to wyglądało. Mało nie dostałam zawału, kiedy z wszystkich rur prowadzących do boilera lała się woda. Oczywiście od razu złapałam za telefon i zadzwoniłam do taty. Niestety, wiele mi nie mógł pomóc będąc ponad 1000 km stąd. Kazał zakręcić główny zawór wody. Tylko skąd ja miałam wiedzieć, gdzie taki jest? Mieszkałam tu wtedy jedynie 3 dni… Odkręciłam gorącą wodę w łazience i dzięki temu miałam później trochę mniej sprzątania. Sąsiedzi (tak, w tym bloku są też dwie czy trzy rodziny) nie potrafili pomóc, poza tym nie mówili ani po niderlandzku, ani po angielsku (btw; jak tacy ludzie w ogóle dają sobie radę za granicą?). Jedna kobieta (kilka dni później okazało się, że Polka! ) w końcu pobiegła ze mną do piwnicy i pomogła zakręcić wodę. Wyjęłam boiler z kontaktu, przeżywając chwile grozy (“walnie mnie prądem, czy nie walnie?”). W ten dzień przybyło mi przynajmniej kilkadziesiąt siwych włosów na mej farbowanej głowie…
Cały dzień bałam się, że ta sytuacja może się powtórzyć, że zatruję się gazem, itp. Było to nerwowo wykańczające…
Przez 3 dni nie było ciepłej wody. Dzwoniłam do agencji średnio 5 razy dziennie. Dość szybko naprawili usterki, a zaraz potem pojawiły się nowe, na szczęście nie tak poważne, choć bardzo denerwujące (teraz nie działa spłuczka w toalecie i słuchawka od prysznica nie chce trzymać się wężyka). Czekamy na kolejne naprawy.
Kiedy poszłam tam ze skargą (po tej sytuacji z boilerem) to narobiłam sporo szumu. Że mieszkanie nie było w ogóle przygotowane na przyjazd lokatorów (bo to prawda), że nie zatroszczyli się o nasze bezpieczeństwo, że za taką cenę nie powinnam mieszkać w takich warunkach, itp.
Na drugi dzień osobiście odwiedził mnie menager agencji. A później cała masa fachowców, a także firma, która wysprzątała nam kuchnię.
W międzyczasie dołączyli współlokatorzy. Najpierw Rosjanka, potem Francuzka i na końcu Polak. Tak, dzielę mieszkanie z Polakiem, i to jeszcze z tego samego uniwersytetu, co ja
Jeśli zaś chodzi o samo miasteczko, to… jest maleńkie, jest w nim jedynie ten jeden Uniwersytet. Do granicy z Niemcami jest 3km, więc oczywiście jest ich tu ogrom. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że częściej słyszę niemiecki (i polski) niż niderlandzki… To nie jest do końca to, o czym marzyłam, no ale… sama wybrałam to miejsce na wymianę, więc teraz muszę zaakceptować tę całą sytuację. Że też nie chciałam jechać do Groningen…
Tekst pochodzi z bloga Kasi o jej pobycie na Erasmusie w Holandii. Tu możecie przeczytać pozostałe wpisy 🙂