Erasmus w Wiedniu
„Już mi się humor poprawił, a co mnie cieszy w tym mieście? – Idę i spaceruję sobie ot tak po prostu (miasto jest strasznie duże), przechodzę przez ulicę, wchodzę na chodnik, patrzę w dół i myślę: ale wypaśna ścieżka na jazdę na rolkach; chodniki szerokie prawie jak dwukierunkowe albo i szersze. Czekam na wiosnę!”
Tak wyglądała moja relacja z drugiego dnia pobytu w stolicy Austrii. Czemu na początku źle? Bo ciągle pod górkę w Krakowie, a i potem Wiedeń też nie ułatwiał. Najpierw problemy z rekrutacją, ponoć zagubionymi dokumentami, cała ścieżka przez wykładowców i przeprawa przez dziekana(t). A w Wiedniu: ciągle czegoś brakuje, ciągle coś nie tak. ESNowy Buddy zawiódł na całej linii (dopiero po jakimś miesiącu mojego bycia tam, chciał się umówić na kawę, a wtedy na kawę już miałam z kim chodzić, a przed wyjazdem i na początku pobytu, naprawdę pomoc kogoś z tamtej uczelni była prawie niezbędna – ale jak się okazało, dałam radę i bez niej. Strasznie byłam już zmęczona, zniechęcona, a i jeszcze szaro, brzydko i deszcz pada…
Dlaczego Wiedeń? Bo nie Londyn, nie Paryż, to co innego?! A tak na poważnie, to zależało mi na wyjeździe do kraju niemieckojęzycznego. Niemcy z oczywistych powodów zostały od razu zdyskwalifikowane, a Zurych ze względu na koszta utrzymania i prawie żaden grant przegrał z austriacką stolicą. Stypendium przyznawane na Austrię również jest relatywnie niskie w stosunku do ponoszonych wydatków, choć na pokrycie opłaty akademikowej powinno wystarczyć, a jeżeli wybierze się jakieś lokum oddalone od centrum, to może nawet około stówki zostanie.
Samo miasto – cudowne, masa możliwości; uczelnia – wymagająca; studenci austriaccy – nadgorliwi i aspołeczni; Erasmusi – najlepsi!
Trasa: akademik – mój wydział, to cała godzina jazdy, najpierw autobusem, potem dwoma liniami metra i na koniec tramwaj. Po jakimś miesiącu, może dwóch, odkryłam (geniusz!) S-Bahny, które znacznie skróciły ten czas. Godziny spędzane w środkach komunikacji rano pożytkowałam na spokojnym jedzeniu wcześniej przygotowanego przez siebie śniadania, a w drodze powrotnej na czytaniu książek, ewentualnie podziwianiu widoków za oknem lub obserwowaniu współpasażerów. Dlaczego aż tak daleko? Bo jak się okazało, staranie się o pokój w domu studenckim na semestr letni w październiku, jest już spóźnionym pomysłem. Otrzymałam miejsce w akademiku, który był czwarty na liście moich ewentualności (a oczywiście nie przypuszczałam, że nie dostanę pokoju w pierwszym czy drugim, więc kolejne wpisywałam już losowo w arkusz aplikacyjny). Jedyny plus tego, to fakt, że był on tańszy o jakieś 100-150 Euro od tych w centrum, no i oczywiście w moim przypadku towarzystwo mocno zapulsowało (bo nieważne gdzie, ważne z kim ).
Zajęcia, na które chodziłam, odbywały się w języku niemieckim i byłam na nich jedynym Erasmusem, mimo to nie miałam żadnych ulg. Uczelnie austriackie są bezpłatne i w Wiedniu studiuje całe grono obcokrajowców (pamiętam jedne ćwiczenia, gdzie na około 20 osób było tylko dwóch Austriaków) dlatego dla wykładowców czy regularny student, czy z wymiany – nie ma różnicy. Sporo nauki, jeszcze więcej pracy samodzielnej (prezentacje, referaty, sprawozdania), jednak wszystko do przejścia! Co niespotykane w Polsce – na Uniwersytecie Wiedeńskim nie ma czegoś takiego jak „drugi termin”. Nie zdasz – powtarzasz przedmiot, a jako Erasmus masz kilka ECTSów w plecy. Krótka piłka i nie ma co liczyć na dogadanie z prowadzącym. A propos samego języka, to można jechać tylko z angielskim. Zakres fakultetów jest szeroki, a zdarzało się również, że na niektórych zajęciach po niemiecku, dostępna literatura i materiały były wyłącznie anglojęzyczne.
Co do przyjemności, chyba ich było najwięcej, ESN Wiedeński bardzo dobrze działa. Wszelkie tamtejsze uczelnie współpracują ze sobą, więc jest możliwość poznania ludzi z każdego kierunku studiów oraz prawie z każdego kraju. Systematycznie były organizowane spotkania integracyjne, zarówno w pubach, dyskotekach jak również wyjścia do muzeów, opery czy wyjazdy w Alpy (polecam od razu wziąć ze sobą obuwie trekkingowe). Nigdy nie można było narzekać na nudę – towarzystwo Erasmusów na to nie pozwala. Ludzie, którzy wyjeżdżają na wymianę są niesamowici, ciekawi wszystkiego, pełni życia, radości, energii. Moc jaka z tego bije jest nieporównywalna do żadnej innej!
Dodatkowo samo miasto oferuje wiele. Regularnie odbywały się jakieś koncerty czy inne darmowe eventy, które po prostu trzeba zobaczyć. Każda pierwsza niedziela miesiąca, to bezpłatne wejście do różnych muzeów, oczywiście nie tych najbardziej prestiżowych i popularnych, ale równie ciekawych i w odróżnieniu od Krakowskiej Nocy Muzeów, nie ma problemu z gigantycznymi kolejkami, w których tylko najwytrwalsi zwyciężą. Przy Placu Ratuszowym, na Donauinsel czy w okolicach Schönbrunn były często organizowane przez miasto imprezy, na których były tłumy, a cała otoczka co najmniej widowiskowa widowiskowa.
No i oczywiście samemu można zagospodarować sobie czas wolny. Spacery drogami Księżniczki Sisi czy na wzgórzu Khalenberg, skąd Sobieski dowodził zwycięskiej bitwie pod Wiedniem, zwiedzanie Belwederu, Hundertwasserhaus, grill na Donauinsel, czy rolki nad Donaukanal, a dla lubiących lekką adrenalinę – Praterstern z masą karuzel, na które ceny są porównywalne z tymi w Polsce, to obowiązek! Przesiadywanie w parkach, które są pięknie zaaranżowane kwiatami, wieczory nad Dunajem i spotykani ludzie głęboko zapadają w pamięć. Wiedeń ma niesamowitą aurę, którą czuć w jego każdym zakątku. Na Stefansplatz są najlepsze lody włoskie, jakie w swoim życiu jadłam, no i punkt obowiązkowy – Sachertorte! Nikt też nie kara za spożywanie w miejscach publicznych produktów powstałych na bazie chmielu, które w sklepach są jeszcze tańsze i lepsze niż u nas.
Co zaskakujące może być dla Polaka – sklepy zamykane były ok. 18-19, a w niedzielę w ogóle nie były otwierane. Osobiście ciężko mi było przestawić się z naszych całodobowych, na te zamykane prawie w południe. Co mnie również zaskoczyło restauracje, puby były otwarte tylko do godz. ok 22. (nie mówię tu o dyskotekach), ogródki piwne, mimo że lato, były już ok. 20 zbierane i gości zapraszano do środka ewentualnie podawano rachunek. Nawet McDonald’s tylko do 24. pracuje! Za to dyskoteki i inne imprezy studenckie są dostępne bez ograniczeń czasowych, oby tylko zdążyć na poranny wykład!. I tu jeden wielki plus dla kultury na uniwersytecie, na zajęcia wchodzisz i wychodzisz, o której chcesz. Można przyjść podpisać się na liście i po pół godzinie opuścić salę. Raczej nikt tego nie nadużywa, ale czasem jest przydatne, chyba że trafi się na tego jednego na sto prowadzących, który takiego zachowania nie toleruje i, co do minuty wykorzystuje swój czas.
Jaki był powrót? Straszny. Płacz i wielki niedosyt. Nawet, ponoć kolorowy Kraków, wyglądał wtedy jak najbardziej ponure, nudne miasto z jeszcze bardziej nudnymi ludźmi. Tego, co się dzieje na Erasmusie nie można opisać słowami, to trzeba przeżyć. I nie chcę rzucać tu „przeżyj to sam”, ale jeżeli tego nie zrobisz, nie zrozumiesz. Zarówno atmosfery tam jak i po-erasmusowej depresji żaden Nie-Erasmus nie pojmie! Tak fantastycznych przeżyć, ludzi i tego niedopisania klimatu nie można spotkać nigdzie indziej.
Techniczne informacje związane z kosztami utrzymania, komunikacją, uczelnią, wyborem przedmiotów itp. są bardzo dokładnie opisane w moim sprawozdaniu powyjazdowym, które z pewnością jest dostępne w BPZcie, ale również mogę osobiście przesłać zainteresowanym na maila. W razie pytań i wątpliwości zachęcam do kontaktu.
Alicja
alicjadudar@o2.pl